Jak do tej pory najdłuższa wycieczka w roku i chyba też najłatwiejsza sądząc po pulsie. Pierwszy raz od września jechałem w krótkich spodenkach, a ciągle mamy kalendarzową zimę. Niestety to jeszcze za mało by się opalić, ale jeszcze kilka tygodni i znów zacznę przypominać kolarza. W weekend będzie świetna pogoda na serwisowanie roweru, a trochę tego jest. Łańcuch ma już ponad 5 tysiecy kilometrów i w tym czasie powinien być już kilka razy wymieniany. Dochodzą do tego przerzutki i kaseta, których nigdy w życiu nie czyściłem i nie smarowałem. Jak na to jak olewam mój rower to i tak spisuje się on rewelacyjnie. Na 12 tysiecy kilometrów praktycznie żadnej poważnej naprawy. Chyba mam do niego więcej szczęścia niż rozumu. Czas żeby to zmienić.
Miało być dalej, ale według prognoz miało być chłodniej niż ostanio, więc postanowiłem pierwszy raz w tym roku odwiedzić Sobowidz. Przy okazji przejechałem się tą nową ścieżką rowerową. Całkiem ładnie to zrobili z wieżą widokową i pomostem na Stynie. Szkoda tylko, że ścieżka jest tak krótka. Nawet nieźle się dziś namęczyłem. Czuję się teraz jakbym setkę zrobił, a to tylko połowa tegj odległości. Myślę, że minie jeszcze jakiś miesiąc zanim zacznę kręcić "normalne" dystanse.
Czyli wszystko to co kocham. Nawet za wiatrem zdąrzyłem zatęsknić przez te parę miesiecy bez roweru. Dzisiejsza trasa wiodła przez Turze, Damaszkę, Wędkowy i Swarożyn skąd drogami 22 i 91 wróciłem do domu. Przypomniałem sobie zatem kilka górek w tym mój ulubiony wiadukt nad autostradą w Swarożynie. Na południu mają Przełęcz Karkonoską albo Salmopol, a dla mnie najgorszym podjazdem jest wiadukt, więc może pozostawię to bez komentarza ;)
Jak to zwykle w Marcu bywa moja forma, delikatnie mówiąc pozostawia wiele do życzenia. Wystarczy 25km/h na liczniku i puls wariuje. Przynajmniej od razu robi się cieplej. Mimo to i tak się cieszę, że wreszcie coś przejechałem. W ostatnich dwóch latach dopadła mnie tajemnicza choroba, która powoduje, że mniej więcej od Sierpnia mam taką ochotę na rower jak anorektyczka na pączki. Dopiero wczesną wiosną nabieram chęci do jazdy. Dzisiaj zacząłem od jazdy pod wiatr, a i tak uświadomiłem sobie jak bardzo mi tego brakowało przez ostatnie miesiące. Potrzebowałem tego żeby przestać myśleć o różnych głupotach, które zaprzątają mój łysiejacy łeb ;) Pozostaje pytanie co dalej z tym rokiem? Czy znów utknę na 3-4 tysiącach przejechanych bezcelowo kilometrów? Czy może znajdę w końcu jakiś cel i przeskoczę ten poziom wyżej? Albo całkiem porzucę rower i go sprzedam. Pod koniec roku miałem już taki pomysł, ale stwierdziłem, że na maszynie w tym stanie nic nie zarobię, a że nie chce mi się już o nią dbać to przezimowała w piwnicy. Teraz wspólnie czekamy na ciepło i jakieś poważniejsze wyzwania :)
Na pierwszy ogień spokojnie po Żuławach żeby sprawdzić, czy aby na pewno nie zapomina się jazdy na rowerze. Okazało się, że to prawda, ale za to przypomniałem sobie ile daje to frajdy. No przynajmniej do momentu, kiedy jechałem z wiatrem. Puls wyszedł wysoki, więc wyszło na to, że pewne rzeczy się nie zmieniają. No nic, pozostaje dalej kręcić i czekać na szczyt formy ;)
Sezon jako tako mam już z głowy bo kompletnie nie mam już motywacji do jazdy i nawet zastanawiałem się nad sprzedażą roweru, ale szybko z pomysłu zrezygnowałem. Udało się jeszcze raz zmobilizować na jakąś wycieczkę. Pojechałem na start maratonu ŻuławyWkoło, wracając przez Lichnowy wszyscy na mnie krzyczeli, że start jest w drugą stronę ;) Niestety nie ma chęci, nie ma formy, więc mogłem tylko pokibicować.
Na maraton oczywiście nie jadę, ale trasę postanowiłem sprawdzić, do tego dojazd do Starogardu i spowrotem. Wyszła z tego jedna z najdłuższych wycieczek w tym roku. Sama trasa powiedzmy, że jest dużo ciekawsza niż ŻuławyWkoło i zarazem łatwiejsza niż KaszebeRundy, nie ma zbyt wielu górek, do tego wiele kilometrów przez las z niewielkim ruchem samochodów. Tylko szkoda, że tam nie pojadę. Formy na 180km nie mam, a na 80km szkoda mi pieniędzy. Może za rok się uda.